Szkic o malarstwie Beaty Zuby

Agata Wąsowska-Pawlik
Dyrektor Międzynarodowego Centrum Kultury Kraków

Beata Zuba, malarka, kobieta o niezwykłej wrażliwości, czuła niczym sejsmograf. Jej działalność artystyczna wyrasta z głębokiej potrzeby kreacji, wyrażenia własnych uczuć, które inspirowane są nie tylko ideami czy miejscami (jak choćby z podróży do Lizbony), ale często historią trudną, której wolimy nie pamiętać. Beata Zuba chce nas skłonić do namysłu nad naszą własną wrażliwością, naszym stosunkiem do „Innego”. W jednym z swoich autoportretów, stojąc w oknie odwrócona tyłem – podobnie jak postaci u Caspara Davida Friedricha czy Salvadora Dalego – zmusza nas do „patrzenia” wraz z nią, „wyjrzenia” poza siebie, wkroczenia na ścieżkę poznania.

Jednym z jej najciekawszych cykli malarskich jest „TAM” – obrazy inspirowane pobytem w zrujnowanym, byłym Zakładzie dla Nerwowo i Psychicznie Chorych Żydów „Zofiówka” w Otwocku. W czasie likwidacji otwockiego getta w sierpniu 1942 roku zamordowano tam większość pensjonariuszy, a następnie utworzono ośrodek akcji „Lebensborn”, która miała „dostarczać” III Rzeszy nowych germańskich obywateli. Beata maluje otwarte okna, często bez szyb, schody prowadzące donikąd, przestrzeń zdegradowaną i porzuconą. Jest jedną z artystek i artystów przetwarzających w swojej twórczości niewytłumaczalne doświadczenie Holocaustu. Jednakże Beata Zuba zastawia na nas pułapkę. Tworzy piękne, wysmakowane kolorystycznie kompozycje z chropawą fakturą. Jej obrazy uwodzą szarościami, plamą z widocznymi pociągnięciami pędzla. Jednocześnie poprzez motywy prowadzące „donikąd” Beata opowiada o tragedii ludzi skazanych podwójnie, za żydowskość i za chorobę. Malarka prosi: zajrzyj głębiej, zainteresuj się, pochyl. Czy naprawdę wyciągnęliśmy lekcję z historii i umiemy podejść z wrażliwością do ludzi chorych? Mimo swojego piękna, te obrazy nie powstały dla przyjemności oka. Należy je umieścić głęboko w duszy i pozwolić im działać.

W twórczości Beaty Zuby są także prace lżejszego gatunku. Jedną z moich ulubionych jest martwa natura z patelnią, jajkiem i stojącą, opartą o ścianę misą namalowana ciepło szarościami, brązami z akcentem bieli i żółcieni, płaskimi pociągnięciami pędzla. Przywodzi mi na myśl wanitatywne holenderskie martwe natury z ich ideą przemijalności, upływu czasu i marności życia. Chociaż zapewne Beata, frankofilka, zalicza ten obraz do gatunku nature morte, ja wolę widzieć w nim angielską still life. Spokojne życie, równowaga, wrażliwość na urodę chwili, to przecież też sprawy najważniejsze. Beata Zuba jest artystką dojrzałą, w jej przypadku brak młodzieńczego idealizmu jest wartością dodaną.

Schody pojawiają się na wielu jej obrazach. Zwykle malowane od dołu, z żabiej perspektywy, prowadzące w górę, często „donikąd”, do jakiegoś niewidocznego celu. Schody oznaczają wysiłek, konieczność wspięcia się, zmęczenia, a przynajmniej zadyszki. Beata Zuba, powtórzę raz jeszcze, mówi nam: musisz się wysilić, poznanie nie jest łatwe, ale nagrodą za trud są wiedza, emocje, umiejętności. Sztuka to wysiłek. To, co jedynie nam się podoba, nie jest w stanie nas zmienić. Rozwój, praca nad sobą, przemiana są sensem życia.

Na koniec kilka słów o portretach, których w jej dorobku niemało. Portrety rodziny, osób bliskich, przyjaciół, często uchwyconych w okularach. Okulary przesłaniają oczy, nie pozwalają wejrzeć w dusze portretowanych. W okularowych szkłach przegląda się malująca i są to moim zdaniem podwójne portrety: artystki i osoby – w czułej rozmowie. Tak też mogę określić jej malarstwo: czuła rozmowa. Jestem wdzięczna, że Beata Zuba mnie do niej zaprosiła.

Kraków, 1 stycznia 2018