„Ludzie biegną podziwiać wysokie góry (…),
a opuszczają samych siebie”
Św. Augustyn, Wyznania
Jacek Woźniakowski, autor niezrównanej analizy górskich pejzaży w książce Góry niewzruszone, pisał o szczególnej trudności dobrego malowania gór: „Jakże w oleju, w akwareli, oddać krystaliczną oporność skały, poszarpaną linię grani, rażącą biel śniegu, twarde kontrasty walorowe, jak zamknąć w czterech ramach kolosalne różnice wielkości?” A jednak temat gór – z ich bogatą symboliką i malowniczością – od dawna kusił artystów, od początku był też motywem dwuznacznym: budzącym równocześnie zachwyt i trwogę.
Dla starożytnych dziki krajobraz górski, bezkształtny i jałowy, był w opozycji do kanonów klasycznego piękna. Górskie szczyty – dalekie, jakby nieokrzesane – psuły harmonię perspektywy, były znakiem nieładu i chaosu. Świat „poza ziemskim ogrodem” zdawał się przytłaczający i nieoswojony. W skałach i górach, którymi najeżona jest powierzchnia ziemi, długo widziano szpetne narośla – tumores terrarium: zapisane w skamielinach dzieje globu. Sądzono, że potop i erozje zniszczyły rajską młodość Matki Ziemi, zasypując bezgrzeszną gładkość kuli ziemskiej „wielkimi ruinami”. Patrzono na nie z lękiem i niepewnością – jak na gruzy i szczątki, zapowiedź nadciągającej katastrofy.
Z początku malowano je bezpiecznie i z oddali: górskie łańcuchy wypełniały horyzont, jak skamieniałe morze, tworząc dekoracyjne tło, zaledwie akompaniament dla spraw istotnych, toczących się na pierwszym planie. Jeszcze na deskach bizantyńskich ikon: przedziwnie uwarstwione, stromo spiętrzone kolorowe skały budowały kulisy scen biblijnych, na wzór teatralnej scenografii. Jednak artysta – wiedziony ciekawością, żądny wrażeń – nie chciał wciąż tylko podziwiać z daleka, zapragnął zdobywać. Odkrył, że świat gór to wyzwolenie z ziemskiej ciasnoty i gwaru, czyste powietrze, przestrzeń światła i ciszy. W pejzażu górzystej Arkadii dostrzegł krajobraz wolności; zaczął podróżować, szkicować z obserwacji, z bliska. O Piotrze Brueghelu, który wciąż wracał w dzikie Alpy, współcześni mówili dosadnie, że „gdy był w Alpach, połknął te wszystkie góry i skały, a po powrocie do domu wyrzygał je na płótno i deski” – tak bardzo potrafił zbliżyć się do natury. Malowniczą dekoracyjność alpejskiej przyrody – zasnutej mgłami, pełnej tajemnic – docenił też romantyzm. W wysokich górach, gdzie powietrze jest czystsze i bardziej subtelne – pisał w Nowej Heloizie Jan Jakub Rousseau – oddycha się łatwiej, ciało staje się lżejsze, duch pogodniejszy; przyjemności są tu mniej zapalczywe, a namiętności bardziej umiarkowane. Medytacja przybiera tu jakiś charakter wielki i wzniosły (…) sprawia jakąś spokojną rozkosz, bez cierpkiej domieszki zmysłów. Wstępując ponad ludzkie siedziby zostawia się niejako za sobą wszelkie uczucia niskie i przyziemne; w miarę zbliżania się do sfer eterycznych, dusza jakby brała w siebie coś z nieskazitelnej ich czystości…
Malarstwo pragnące sportretować, okiełznać góry – musi dostrzegać całą ich symbolikę. Pionowa perspektywa szczytów, wyrastająca przed oczami skalna ściana zatrzymuje wzrok – każe spojrzeniu wędrować wzwyż. Strzeliste, potężne masywy podtrzymują sklepienie nieba, tworzą złudzenie nieskończoności, zawieszenia w czasie. Nie bez powodu Alpy przyrównywano do gotyckiej architektury, widząc w ich niedostępnej wyniosłości tajemniczy hieroglif Stwórcy, symbol przymierza nieba z ziemią. Pisał Mircea Eliade: Góra jest najbliższa nieba i fakt ten nadaje jej podwójną sakralność: z jednej strony góra partycypuje w przestrzennej symbolice transcendencji („wysokie”, „pionowe”, „najwyższe”), a z drugiej jest w najwyższym stopniu obszarem zastrzeżonym dla hierofanii atmosferycznych i wobec tego jest siedzibą bogów. Wszystkie religie i mitologie mają swe święte góry: Grecy – Olimp i Parnas, biblijni Żydzi – Górę Synaj i Tabor; chrześcijanie – Górę Oliwną i Kalwarię; dla Japończyków – najwyższą modlitwą jest wędrówka na szczyt Fudżi-Jamy.
Sacrum zawsze budziło uczucia dwojakie: misterium fascinans i misterium tremendum. Groźne piękno gór pociąga i odpycha, budzi olśnienie, lecz niesie w sobie także jakieś fatum. Góry są wymagające – od człowieka oczekują sprawności, hartu ducha i respektu. Nie pozwalają ujarzmić się do końca. Jak każda Świętość – strzegą swych sekretów. Dla najzuchwalszych, bywa i tak, stają się cmentarzem. Patetyczny apel Karłowicza: „Uszanuj ciszę i majestat gór” – brzmi dramatycznie, gdy się pamięta, że kompozytor zginął pod lawiną w 1909 roku.
Także w polskim malarstwie pejzaż górski ma swą ciekawą tradycję, związaną z Tatrami. Od pierwszych „tatrzańskich krajowidoków” Staszica, przez topograficzne motywy Jana Nepomucena Głowackiego, skalne wąwozy Wojciecha Gersona, śnieżne zamiecie Witkiewicza, aż po roztańczone, górskie panoramy Rafała Malczewskiego. Po temat gór sięga też, choć nieczęsto, sztuka współczesna: poruszający, monochromatyczny „cykl górski” Andrzeja Wróblewskiego (1952) tchnie grozą, niosąc przeczucie śmierci. Z kolei tęczowe, migotliwe wizje Morskiego Oka pędzla Szancenbacha – to zapis zmiennych pór dnia i pogody, echo barwnych harmonii. A jeszcze sugestywne, mroczne góry Trzetrzewińskiej i Gromady, pełne napięcia i pierwotnego lęku przed nieznanym. I wyraziste, graficzne cykle Kulisiewicza czy Kenara, albo Teka tatrzańska – cykl drzeworytów Krystyny Wróblewskiej.
Do grupy górskich pejzażystów dołącza dziś Beata Zuba-Palichleb, malarka z Krakowa, która specjalnie na wystawę w Nowohuckim Centrum Kultury przygotowała nowy cykl obrazów: Moje góry. Beata to późna malarka, dyplom na Akademii zdobyła już „po czterdziestce”, w jej malarstwie jest za to pasja i żarliwość, jakby chciała nadrobić lata stracone dla sztuki. W katalogu z 2011 roku przyznaje, że malowanie jest dla niej czynnością intymną: Świat moich obrazów jest dla mnie bardzo ważny, a możliwość wyrażania siebie przez plamę barwną, kreskę i ruch pędzla na płótnie, wręcz bezcenne.
Wcześniej – w cyklach obrazów z Zofiówki czy Szkicach z podróży – malowała wnętrza opuszczone i bezludne: okna, bramy, schody, mroczne zaułki. Czy były to zrujnowane sale dawnego szpitala czy uliczki Lizbony – interesował ją motyw przekroczenia, sytuacji granicznej. Związana wcześniej zawodowo z psychiatrią i rehabilitacją, podświadomie krążyła wokół tematu ludzkiej kruchości, lęku i zagrożeń. W jednym z wywiadów mówi: Tak naprawdę moje obrazy są opowieścią o ludziach, nie zawsze pokazywanych wprost, lecz często przez pryzmat miejsca, światła i cienia. Fascynują mnie ludzkie wybory, strefy przejścia, proces podejmowania decyzji, to światło, do którego chcemy dążyć… Myśli i obrazy przelane na płótno stają się bytami niezależnymi, tworzą rzeczywistości odbite, równoległe, wchodzą w dialog z miejscami, w których są prezentowane. Są otwarte do interpretacji, każdy może w nich znaleźć swoją historię i popatrzyć na nie przez pryzmat własnych doświadczeń.
Gdyby szukać tym obrazom malarskich antenatów, byłby to pewnie Leon Wyczółkowski i jego seria tatrzańskich arcydzieł: gór malowanych niemal monochromatycznie, w czerni i bieli, o różnych godzinach, przy zmiennym oświetleniu. Monumentalne, silnie skadrowane ujęcia masywów skalnych mistrzowsko operują skalą i światłocieniem, dochodząc niemal do granic abstrakcji. Stłoczone w niewielkiej przestrzeni głazy i skały pulsują utajoną, potężną energią. Pytany o to, „jak przedstawia się ogrom w małym formacie?” – Wyczółkowski odpowiadał z prostotą: „Daje się tylko fragment, bo całość zmniejszyłaby ogrom”. O jego cyklu Legendy Tatrzańskie pisał w 1904 roku Tadeusz Jaroszyński: Zdumiewająca prostota środków, a zarazem potęga wyrazu. (…) Czym to jest zrobione? Kilkanaście maźnięć kredą szarą, kilkanaście czarną i zieloną i już. (…) Pomimo tych niedbałych, zda się przypadkowych dotknięć, jakież jest tam doskonałe wyczucie formy.
Podobne słowa przychodzą na myśl przed obrazami Beaty Zuby. Malowane najczęściej farbą olejną na papierze – co tworzy specyficzny efekt wapiennej szorstkości – zdumiewają osiągniętym efektem iluzji, przy zachowaniu ekspresji spontanicznego, żywiołowego gestu. Schodząc po schodach galerii w Nowohuckim Centrum Kultury zanurzamy się w górski świat, wkraczamy w alpejskie theatrum malarki. Pionowe, skalne ściany budują wokół amfiteatr, tworzą coś na kształt wysokogórskiej kaplicy. Alpy w różnych odsłonach – słoneczne, chmurne, burzowe… w świetle księżyca, w gęstej mgle, o różowym świcie… Zdumiewająco różnorodne: raz skrzące się dumnie w słońcu pod błękitem nieba, innym razem ciemne i udręczone. To wieje od nich chłodem, to lód połyskuje sino w blasku promieni, a wiosenne roztopy odsłaniają rdzawą glinę spod brudnego śniegu. Potężne, tonące w mgłach bloki granitu, oblodzone, urwiste szczyty, strome załomy, nagie stoki – architektura płótna budowana jest z brył światła i cienia, szerokie smugi tłustej farby, ziarnista faktura, gdzieniegdzie nerwowa, wyryta w pigmencie kreska rysuje ostrą krawędź, ślad nart, jak bliznę w puszystym śniegu. Cała struktura obrazu – pozornie chaotyczna i przypadkowa – oglądana z dystansu, w odejściu, tworzy wrażenie iluzji, niemal fotograficznych kadrów; choć nie jest to przecież mimetyczny i drobiazgowy hiperrealizm. To malarstwo ascetyczne, powściągliwe. Odświętny, niejako uroczysty charakter prac podkreślają wielkie formaty, użyta niekiedy forma dyptyku. Efekt ciszy.
Surowe, milczące skały stają nam naprzeciw. Cień pada na szczyty, światło ślizga się po skalnej grani. W swojej wizji gór Beacie udało się wyrazić i pogodzić sprzeczności: zuchwałość gestu i wierność realności, pokorę i odwagę, śmiertelny lęk i olśnienie, poczucie niezmiennej trwałości, ale i zagrożenia. Całą świadomość ryzyka. Krajobraz górski – temat pozornie niewinny i bezosobowy – lecz pod skorupą lodu i granitu aż kipi od emocji. „To moje malarstwo jest strasznie autobiograficzne – przyznaje Beata – ja zawsze przetwarzam mój świat na to, co jest w oku. Żeby malować, potrzebuję to czuć, nie biorę się za coś, czego nie mam przetworzone przez emocje. Te góry są naprawdę moje. Od dziecka spędzałam w górach mnóstwo czasu, zawsze były dla mnie ogromną fascynacją – a z drugiej strony straszliwym lękiem, bo przecież może się tu zdarzyć wszystko… Dlatego te góry są dla mnie tak niesamowite, są miejscem z totalnie skrajnymi emocjami… Bo za nimi stoją moje emocje i przeżycia. Sam fakt, że te wszystkie prace wyjęłam z siebie na przestrzeni niecałych trzech miesięcy… I wyciągałam je całe gotowe! Żadna nie jest zrobiona ze zdjęć, to są góry wyciągnięte ze mnie, naprawdę! Jednak nasza podświadomość notuje mnóstwo informacji… Dla mnie to pewien rodzaj rozliczenia z górami, ale też – sama nie wiem – może pokłon względem nich, chęć oddania szacunku ich przeogromnej sile. Właśnie tak je widzę, jako miejsce mocy. To jest w pewnym sensie powrót do źródeł.
Moje góry – osobiste, głęboko przeżyte obrazy Beaty Zuby, po prostu MUSIAŁY zostać namalowane. Już samo to stanowi ich podstawową rację zaistnienia. Tkwiąca w nich tajemnica być może nie jest do końca czytelna dla nas, ludzi z nizin, którym obcy jest smak wysokogórskich przygód. A jednak powaga, ukryta energia tych obrazów udziela się wszystkim. Joanna Pollakówna pisząc kiedyś o zielonym pejzażu Jerzego Nowosielskiego pytała: „Czy to jest góra? Czy to jest zasłona?”. I odpowiadała: „Nie można namalować świętości – tego co niedosiężne, nieobjęte ludzką wyobraźnią. Ale można namalować zasłonę i namalować ją tak, by przerastająca ludzką zdolność pojmowania obecność Sanctum była za tą zasłoną przeczuwalna”.
Wspinacze wysokogórscy na pytanie: Po co, mimo ryzyka, znów tam idą?, odpowiadają zwykle: „Chodzimy w góry – bo one są”. Na pytanie: Dlaczego maluję? Beata mogłaby odpowiedzieć słowami Tadeusza Różewicza:
Dlaczego piszę?
czasem „życie” zasłania
To
co jest większe od życia
Czasem góry zasłaniają
To
co jest za górami
trzeba więc przesunąć góry
ale ja nie mam potrzebnych
środków technicznych
ani siły
ani wiary
która przenosi góry
więc nie zobaczysz Tego
nigdy
wiem o tym
i dlatego
piszę
Tadeusz Różewicz
z tomu szara strefa, 2002